Zanzibar – czyli raj tam gdzie pieprz rośnie :) Ale chwila, czy już faktycznie jesteśmy w raju? Słowem wstępu.
Zanzibar, inaczej Unguja –
niewielka wyspa na Oceanie Indyjskim u wybrzeży Tanzanii,
piaszczyste plaże i lazurowa woda, dla jednych nieosiągalny raj na
ziemi ze zdjęć w katalogach biur podróży, dla innych... no
właśnie – jaki faktycznie jest Zanzibar, jak zrozumieć to
miejsce i jego mieszkańców, czy rzeczywiście jest to taki raj? Uwaga: wpis mocno subiektywny! :)
Na Zanzibarze spędziłam w
sumie prawie miesiąc i pomimo, że pobyt na wyspie jako "biała
turystka" bez kasy, która nie nocuje w kilku gwiazdkowych
resortach, nie zawsze był łatwy i przyjemny, to kiedy kilkukrotnie
wyjeżdżałam do kontynentalnej Tanzanii, zawsze z chęcią wracałam
do ukochanej Unguji :) poznałam lokalnych ludzi, dzięki którym
mogłam uczestniczyć nieco bliżej w ich codziennym życiu, z dala
od resortów turystycznych, choć nigdy od turystów, bo (nie)stety
na życie większości Zanzibarczyków ogromny wpływ ma turystyka...
pokochałam kulturę słynnego pole-pole – autobus nie przyjechał
i czekasz już 2 godzinę? wyprzedali bilety na prom? nie masz
noclegu na najbliższą noc? zepsuł ci się telefon? plan-ale jaki
plan, dlaczego potrzebujesz mieć wszystko zaplanowane? nie śpiesz
się, powili, poczekaj, na wszystko znajdzie się jakieś
rozwiązanie, a w międzyczasie zawsze możesz wypić piwo ze
znajomymi czy pobujać się na hamaku ;) i zaczęłam rozumieć
istniejące tam sprzeczności...
Wyspa jest niesamowitą
mieszanką kulturową pod każdym względem, wpływy afrykańskie
mieszają się do dziś z perskimi, hinduskimi i arabskimi, na każdym
kroku zauważa się bogatą historię tego niewielkiego skrawka
ziemi. A warto pamiętać, że wyspa pierwotnie ulegała kolonizacji
Arabskiej i Perskiej, kolejno afrykańskim wpływom i kulturze
suahili, by następnie wejść we władanie Portugalczyków i Omanu.
W swej historii Zanzibar był dzielony pomiędzy Brytyjczyków,
Niemców i Francuzów, walczono o niezależność by w końcu w 1963
r. ustanowić niepodległość wyspy jako sułtanatu, co kolejno
doprowadziło do rewolucji, w wyniku której wielu Arabów musiało
opuścić wyspę. W 1964 r. Zanzibar wraz z Tanganiką utworzył
Zjednoczoną Republikę Tanzanii w dzisiejszym kształcie, choć
wielu mieszkańców wyspy dziś otwarcie krytykuje rządy
kontynentalnej Tanzanii i mówi o niezależności Zanzibaru. Sam
Zanzibar ma własny rząd, parlament i prezydenta niezależne od
Tanzanii, choć w wielu kwestiach nadal podlegających jej polityce.
Warto również pamiętać, że niewolnictwo na wyspie zostało
oficjalnie zakazane dopiero w 1911 r. Ślady tak bogatej historii
można spotkać na każdym kroku, szczególnie w Stone Town. Zanzibar
jest uważany za ostoję konserwatywnego islamu, choć szczerze
mówiąc nie spotkałam się z oznakami żadnego radykalizmu –
oczywiście islam jest widoczny na co dzień, chociażby w ubiorze
kobiet czy w śpiewach mezuinów, które słychać kilka razy
dziennie z pobliskich meczetów, jednak jak dla mnie jest to taki
trochę wyluzowany islam, miejscowi często piją czy palą, bo
wychodzą z założenia, że nikt nie jest idealny a bóg im to
wybaczy. Szanując więc ich przekonania i religię nie musimy się
obawiać, są to ludzie otwarci i również szanują "odmienność"
turystów.
Wyspa obecnie słynie z
turystyki, praktycznie wzdłuż każdej plaży znajdziecie kurorty
turystyczne i mnóstwo hoteli, żeby zobaczyć bardziej prawdziwe
oblicze Zanzibaru i jej codzienność warto wybrać się gdzieś w
głąb wyspy, do małych wiosek z dala od plaży. Nieco mniej, ale
jednak nadal Zanzibar jest znany również jako wyspa przypraw i
producent alg morskich. Z rzeczy które koniecznie trzeba przeżyć
na miejscu polecam jazdę dala-dala, kupowanie świeżych ryb na
targowiskach, które ktoś zawsze pomoże usmażyć później na
plaży, jadanie w lokalnych barach i przydrożnych budkach, spacery
po okolicznych wioskach i przede wszystkim rozmowy, otwarcie się na
ludzi, pokazanie im, że jesteśmy tacy sami jak oni, bo ludzie to
ogromna zaleta tego miejsca :) Choć czasem, słysząc kolejne "Hello
my friend! How are you? Where are you from? Do you need anything?"
możesz mieć wrażenie, że masz wszystkich po dziurki w nosie, że
chcesz pobyć sam chociaż przez jakieś 2 minuty... ale zaraz
uśmiechnie się do Ciebie jakiś lokalny dzieciak, ktoś zaproponuje
Ci pomoc i wszystko się równoważy, zmieniasz nastawienie na jedno
z tych w typie "jak ja kocham tych cudownych ludzi" :)
A jaka jest sama wyspa –
rzekomy raj na ziemi? I tutaj moglibyśmy długo dyskutować –
rajskie plaże, lazurowa i ciepła woda, palmy i sok pity prosto z
kokosa, miejsce do idealnego zrelaksowania się na hamaku w rytmach
reggae.... ale ale, czekajcie, jest jeszcze druga strona medalu - tę
poznają Ci, którzy zdecydują się opuścić hotel i pojechać
gdzieś na własną rękę, bez zorganizowanej wycieczki, zamiast
taksówki pojadą przeładowanym dala-dala, zamiast zjeść w
restauracji na plaży zjedzą coś niewiadomego pochodzenia w budce
w pobliskiej wiosce, którzy zamiast rozmawiać z fake Masajami na
plaży porozmawiają z ludźmi na lokalnym targowisku... poza
kilku gwiazdkowymi resortami i z dala od plaży możesz poczuć, że to
Afryka, możesz zobaczyć prawdziwą biedę, ubóstwo, zamiast domów
wiejskie lepianki, bardzo niski poziom szkolnictwa i problem w
dostępie do usług medycznych... zobaczysz umorusane dzieciaki
ganiające za szmacianką, bawiące się patyczkami sklejonymi na
kształt naszych europejskich zabawek, taplające się w oceanie bez
żadnej opieki czy zainteresowania ze strony dorosłych, lub nieco
starsze pomagające rodzicom w pracy... i mając tę świadomość,
że kilka metrów dalej jakiś turysta płaci właśnie kilkaset
dolarów za pokój w hotelu nagle ten raj na ziemi zaczyna przybierać
nieco inny obraz... nie jest łatwo, i w takich miejscach nigdy dla
nas wychowanych w innych realiach łatwo nie będzie, do tego zawsze
jako "biały" będziesz traktowany przez pryzmat reszty
turystów, jako bogaty, którego można zawsze i wszędzie naciągnąć
na kasę. A całość obrazu dopełnia niestety tzw. seksturystyka
(ileż razy widziałam młodych, wysportowanych chłopaków ze
starszymi turystkami, dziewczyny o urodzie modelek z podstarzałymi
lowelasami, ile razy sama miałam propozycję spędzenia czasu razem,
ale oczywiście tylko jako friends... no chyba, że potrzebuję
mężczyzny, to co innego:) i te nieudolne próby sprzedawania na
plaży wszystkiego co tylko możliwe i być może niezbędne białemu
turyście do umilenia urlopu... Sami Zanzibarczycy są raczej
optymistycznie nastawieni do życia, starają się nie widzieć
problemu, nadal mimo wszystko są gościnni i pomocni, choć można
też usłyszeć nieśmiałe głosy, że turystyka nie powinna być
głównym źródłem dochodów i że wyspa nie powinna się aż tak
bardzo zmieniać pod wpływem turystów...
Mi osobiście, zapewne gdyby
nie pomoc w pracy i wolontariat, pobyt na wyspie znudziłby się po
kilku dniach – jest to zdecydowanie miejsce do odpoczywania,
zrelaksowania się, leżenia nad basenem w hotelu i ewentualnie
innych rozrywek wodnych. Choć jest też i ta druga strona
Zanzibaru – nieturystyczna, codzienna... a czy faktycznie jest to
raj, na pewno warto przekonać się osobiście i samemu zadecydować
:)
Komentarze
Prześlij komentarz