Zanzibar (Tanzania) – Mzungu w domu, czyli zbiór luźnych myśli po powrocie. Ciekawostki z kategorii "warto wiedzieć przed wyjazdem" :)
Co pierwsze przychodzi na myśl o Tanzanii i Zanzibarze? Afrykańskie krajobrazy, dzikie zwierzaki na safari, Masajowie, rajska wyspa i bajeczne plaże nad lazurowo błękitną wodą... Ale czy tylko? Poniżej wszystko to, co mi osobiście kojarzyć się będzie już na zawsze z tym kawałkiem świata, czyli słów kilka m.in. o języku i filozofii życiowej, transporcie i jedzeniu. ;)
Jest to w sumie taki trochę
sposób na życie – w dowolnym tłumaczeniu oznacza po prostu
"powoli, spokojnie!" (slowly-slowly, take it easy!). Praktycznie w każdej
dziedzinie życia, w każdej sytuacji i w każdym momencie typowy miejscowy wyznaje tę zasadę, cokolwiek się nie dzieje, zawsze
możesz usłyszeć "pole-pole". :)
Czekasz na dala-dala i nie
przyjeżdża? auto się zepsuło na trasie? wyprzedali bilety na
promy a Ty musisz się dostać do Tanzanii? samolot ma opóźnienie i
czekasz już 2h, a nikt nie wie albo nie chce Ci powiedzieć jak
długo jeszcze? anulowali Ci rezerwację i nie masz noclegu na kilka
najbliższych nocy? padł Ci się telefon? jesteś głodna, a
czekasz już ponad 1h na zamówione jedzenie? planujesz zwiedzanie,
ale po co Ci plan? chodźmy już tam, zróbmy już coś, spotkajmy
się z kimś.... zawsze w odpowiedzi usłyszysz pole-pole, nieważne
czy się stresujesz, denerwujesz, ekscytujesz czymś, czy po prostu
czegoś się nie możesz doczekać - powoli, spokojnie! :) Jakoś to
będzie, rozwiązanie zawsze się jakieś znajdzie, a w międzyczasie
po prostu wypijmy piwo, pobujajmy się na hamaku
lub zrelaksujmy spacerem wzdłuż plaży. ;)
Na początku w kontekście czasu może to być
dla nas nieco niezrozumiałe, może nawet nieco irytujące - my na co dzień zabiegani Europejczycy, którzy
wyceniamy każdą godzinę czy minutę swojego życia, którzy często
mamy problem, żeby przysiąść i na spokojnie odpocząć czy się
nad czymś zastanowić, bo najzwyczajniej brakuje nam na to czasu w
naszym zapchanym grafiku – możemy mieć mały problem z
przyswojeniem i wprowadzeniem w życie "pole-pole". ;) Ale
wystarczy chwila na wyspie, poobcowanie z lokalsami i załapiemy w
mig o co chodzi w tym całym "pole-pole"...
Ja osobiście ubawiłam się
i pokochałam "pole-pole" całym sercem w momencie, kiedy
wracałam na Zanzibar z Tanzanii lokalnym lowcostem. Z lotniska mieli
mnie odebrać znajomi, umówiliśmy się na konkretną godzinę
+20min. bo loty zazwyczaj są opóźnione i co? Na małym lotnisku
wylotu, które wyglądało raczej jak mały dworzec autobusowy, był
jeden wielki haos, zero informacji i dialogi w stylu:
check-in desk i ja: Dzień
dobry, chcę nadać bagaż na lot XYZ.
obsługa (z uśmiechem na ustach): Ale to nie tutaj :)
obsługa (z uśmiechem na ustach): Ale to nie tutaj :)
ja: To gdzie?
obsługa (nieco
skonsternowana): Hmmmm.... gdzie? Chyba w biurze linii lotniczej.
ja: Ale jak to? Biuro jest
przecież na zewnątrz przy wejściu do lotniska, ja już przeszłam
kontrolę bagażu.
obsługa (już bez
uśmiechu): No tak, ale to tam.
Wychodzę z lotniska do
biura i zdziwiona pani mówi, że już sobie odznaczyła, że mam
bagaż i to wystarczy, mam go zostawić obsłudze przy check-in. Wracam
więc na lotnisko, ponownie sprawdzanie bagażu, odstanie swojego w
kolejce i znowu ta sama miła pani. :)
ja: Nadałam już bagaż :)
Ponoć mam go tu zostawić do załadowania do samolotu. Czy mogę
zrobić już chceck-in?
obsługa: Ok, proszę
zostawić plecak tutaj gdziekolwiek, zabierzemy. Check-in to jeszcze
nie teraz :)
ja: A kiedy?
Obsługa (już nieco
poirytowana): No chwile przed lotem. Będziemy wołać.
I mniej więcej w ten deseń
cały czas, karta pokładowa wypisana ręcznie i opóźniony samolot,
dlaczego - nikt nie wie! Jak długo będziemy czekać? Nie wiadomo
albo nie chcą powiedzieć. ;) No i cały czas świadomość, że to
już ponad 2h, a znajomi czekają... i wiecie co dostałam w
odpowiedzi na smsa, że samolot ma opóźnienie i nie wiem o której
będę?! Krótkie i zwięzłe "pole", nic więcej! A po
wylądowaniu ponad 3h po czasie znajomi czekali na mnie w umówionym
miejscu. :)
JAMBO CZY MOŻE MAMBO?
Jambo oznacza cześć.
To przywitanie, które jako biały turysta będziesz słyszeć
wszędzie i na każdym kroku, od dzieciaków i od dorosłych. Od
lokalsów dowiedziałam się jednak, że to przywitanie tylko dla
turystów, takim bardziej lokalnym jest na Zanzibarze Mambo –
to samo cześć używane bardziej pomiędzy znajomymi. W odpowiedzi
odpowiadamy Mambo poa albo Poa. Możemy również się
przywitać używając Mambo vipi, co w dowolnym
tłumaczeniu oznacza Cześć, jak się masz.
Niejednokrotnie odpowiadając
"Mambo poa" na usłyszane wcześniej "Jambo" słyszałam zdziwienie w
głosie lokalsów i pytanie skąd znam suahili. ;) Niestety po kilku
zdaniach typu jak się masz, mam na imię itp. kończyła się moja
znajomość suahili, jednak zawsze wywoływałam uśmiech lokalnych
swoimi nieudolnymi próbami porozmawiania w suahili, więc może warto
zapamiętać. :)
HAKUNA MATATA ISTNIEJE NAPRAWDĘ ;)
Skoro już jesteśmy przy
suahili to wyobraźcie sobie, że znane z króla lwa "hakuna
matata" istnieje naprawdę, a oznacza po prostu: nie ma
problemu! nie martw się! wyluzuj! I zarówno Zanzibarczycy,
jak i Tanzańczycy często używają tego zwrotu... więc no matter
what happend – hakuna matata! :)
Z przydatnych zwrotów w suahili warto zapamiętać:
Kuaheri - do zobaczenia
Asante sana - dziękuję bardzo
Karibu - proszę/witaj/zapraszam (podobnie Karibuni)
Sawa - ok, dobrze
Sikufaham - nie rozumiem :)
Z przydatnych zwrotów w suahili warto zapamiętać:
Kuaheri - do zobaczenia
Asante sana - dziękuję bardzo
Karibu - proszę/witaj/zapraszam (podobnie Karibuni)
Sawa - ok, dobrze
Sikufaham - nie rozumiem :)
A z ciekawostek w klimacie "Króla lwa" i nieco
humorystycznie - lokalna młodzież często żartuje sobie
odpowiadając na "Asante sana" (dziękuję) krótkim "No
banana", czyli nieco zmienionym hasłem również z Króla Lwa
(Rafiki śpiewał "Asante sana squash banana"). :D
MZUNGU!
I tu Cię mam białasie! ;) W razie gdybyś usłyszał jak gromadka dzieci woła w Twoim kierunku "Hello, mzungu!" i zaczął się zastanawiać o co chodzi, pędzę z wyjaśnieniem.
"Mzungu" (lub muzungu) to w języku suahili określenie na białego człowieka, jest to zwrot, który możesz usłyszeć wszędzie i od każdego, chociaż częściej od dzieci. Czasem zwrot może mieć negatywny wydźwięk, można go usłyszeć w kontekście ceny (mzungu price), ale zazwyczaj i najczęściej jest po prostu zwykłym zawołaniem na Europejczyka.
Dzieciaki na wsiach będą Cię wołać "mzungu, mzungu", machać, dotykać łapkami i pomimo, że czasem nie możesz czuć się już bardziej biały niż w takiej Afryce, wszystkie takie sytuacje wywołują zazwyczaj jedynie uśmiech na twarzy. :)
DALA-DALA
Jest to po prostu lokalny transport zarówno na
Zanzibarze, jak i w Tanzanii. Są to minibusy, najczęściej stare auta
transportowe, których tylna część (paka) została przerobiona do
transportu ludzi – po obu stronach zainstalowane są drewniane
ławki, pasażerowie siedzą twarzą do siebie.
Dala-dala to najtańszy
sposób przemieszczania się po wyspie, ceny są zależne od dystansu
do pokonania, ale zawsze bardzo tanie, w granicach 1000-3000 TZS. Na
pace z pasażerami zawsze jedzie chłopak nazywany przeze mnie
"biletowym", który zbiera pieniądze za przejazd. Warto zapytać wcześniej kogoś miejscowego ile kosztuje jazda, bo zazwyczaj od
turysty chcą więcej pieniędzy – niby niedużo więcej, ale
nieraz zdarzyło mi się "targować" o cenę, skoro inni
płacą określoną kwotę, to dlaczego ja miałabym inaczej. :)
Ze względu na to, że
dala-dala często jeżdżą przeładowane ludźmi i bagażami, do tego z
szaloną prędkością i bez zachowania jakichkolwiek zasad
bezpieczeństwa na drodze, uznawane są przez lokalsów za
niebezpieczne i zdecydowanie nie są polecane turystom. :) Mi przez
cały pobyt na wyspie wszyscy zdecydowanie odradzali podróże
dala-dala, ale jak się nie skusić skoro taxi kosztuje jedyne 25$, a
takie dala-dala 2000 TZS (czyli 1$). Z ciekawostek lokalny: chłopak,
którego poznałam na wyspie sam nie jeździł dala-dala od jakiś
20lat, bo to przecież niebezpieczne. :)
Często na trasie są
kontrole policyjne mające na celu bezpieczeństwo, jednak zazwyczaj
sprowadzają się do tego, że w momencie kiedy dala-dala jest
przeładowane ludźmi, chłopak biletowy daje policjantowi banknot do
ręki i możemy jechać dalej w takim samym składzie. Tylko raz
byłam świadkiem, że w wyniku takiej kontroli policjant kazał
wysiąść 2 osobom.
Każdy dala-dala w danym kierunku
ma swój numer, jeśli jednak nie znacie lub nie pamiętacie numeru –
spokojnie, są też tabliczki z nazwami miejscowości końcowej na
trasie, ludzie na "dworcach" chętnie pomogą też znaleźć
i wsadzić Cię we właściwego busa. :)
Zasada jest jedna:
dala-dala odjeżdża jak zbierze się wystarczająco chętnych, większe
bagaże, typu plecak wrzucają na dach, a do środka pakuje się tyle
ludzi i bagażu ile to możliwe... lokalsi mają nawet powiedzenie,
że szklankę wody można napełnić tak żeby była pełna, ale
dala-dala nigdy nie będzie pełne... i faktycznie czasem ma się
wrażenie, że dala-dala są "rozciągliwe", jedziesz sobie
z jakimiś 18 innymi osobami i tobołkami, chłopak z prawej wbija Ci
łokieć w żebra, a dziewczyna z lewej siedzi Ci trochę na
kolanach, starsza pani naprzeciwko postawiła Ci na nogach swoje
tobołki i jedyne o czym myślisz, to coś w stylu "o matko jak
oni tu wszyscy wleźli!?! niemożliwe, że zmieściło się tyle
osób...", po czym dala-dala gwałtownie hamuje i ładują się
do środka kolejne 2osoby! :) Rekord jaki miałam "przyjemność" przeżyć
to 23os. w nieco mniejszym busie, do którego na oko weszłoby może
jakieś 15 osób.
W Tanzanii kontynentalnej dala-dala są używane na krótszych dystansach (np. pomiędzy Moshi-Arusha), na dłuższe trasy kilkugodzinne jeżdżą duże autokary, najczęściej mające czasy swej świetności już dawno za sobą. :) W miastach i miasteczkach możecie korzystać również z tzw. bajaj (czyt. badżadż), czyli najzwyklejszego tuk-tuka jak w Azji, o wiele tańszego niż taxi.
W Tanzanii kontynentalnej dala-dala są używane na krótszych dystansach (np. pomiędzy Moshi-Arusha), na dłuższe trasy kilkugodzinne jeżdżą duże autokary, najczęściej mające czasy swej świetności już dawno za sobą. :) W miastach i miasteczkach możecie korzystać również z tzw. bajaj (czyt. badżadż), czyli najzwyklejszego tuk-tuka jak w Azji, o wiele tańszego niż taxi.
ALE JAK TO MASAJ?!
No właśnie, kim w ogóle
są Masajowie? Oryginalnie są to ludzie z półkoczowniczych plemion
zamieszkujących północną Tanzanię, których głównym środkiem
utrzymania są wypasane podczas wędrówek ogromne stada bydła. I faktycznie na północ od Arushy można zobaczyć sporo plemion masajskich wypasających swoje stada i mnóstwo typowych, glinianych, takich okrągłych lepianek, w których mieszkają.
No ok, ale co w takim razie Masajowie robią na plażach Zanzibaru z dala od naturalnego środowiska życia? Zacznijmy może od tego, żeby nie nazywać ich Masajami, jak dla mnie są to "fake Masajowie", najczęściej młodzi chłopcy, mężczyźni poubierani w tradycyjne stroje. Sami mówią, że przyjechali za pracą i pieniędzmi, ale jaka jest prawda ciężko mi ocenić – czasem miałam wrażenie, że przyjechali za przygodą, fejmem, może żeby uciec z jakąś bogatą turystką. Skąd takie myśli?
No ok, ale co w takim razie Masajowie robią na plażach Zanzibaru z dala od naturalnego środowiska życia? Zacznijmy może od tego, żeby nie nazywać ich Masajami, jak dla mnie są to "fake Masajowie", najczęściej młodzi chłopcy, mężczyźni poubierani w tradycyjne stroje. Sami mówią, że przyjechali za pracą i pieniędzmi, ale jaka jest prawda ciężko mi ocenić – czasem miałam wrażenie, że przyjechali za przygodą, fejmem, może żeby uciec z jakąś bogatą turystką. Skąd takie myśli?
Przede wszystkim dlatego, że
Zanzibarczycy otwarcie mówią o tym, że prawdziwy Masaj nie może
być biedny – jeśli mają stada krów są bogaci, ponieważ jedna
krowa to koszt kilkuset do tysiąca USD. Oraz ze względu na ich styl
życia na wyspie - ich codziennym zajęciem jest spacerowanie wzdłuż
plaży i bajerowanie turystów, czyli próby sprzedania
"lokalnych" wyrobów, ręcznie robionej biżuterii z
koralików, obrazów, glinianych misek i innych tym podobnych
suwenirów. Co zaskakujące wielu z nich zna języki takie jak włoski
i czy niemiecki, bardzo słabo lub prawie w ogóle nie znając angielskiego. Reszta
Masajów pracuje jako ochroniarze w kilku gwiazdkowych resortach lub
pilnuje porządku w restauracjach przy plaży. Wpisali się już na
stałe w obraz zanzibarskich plaż, ja jakoś nie mogłam się
przyzwyczaić do ich widoku przez cały swój pobyt. :) Jeśli chcecie zobaczyć prawdziwe masajskie plemiona warto zobaczyć choć kawałek północnej Tanzanii.
PRZYPRAWY
Zanzibar słynie z
przypraw... a może poprawniej byłoby napisać, że słynął
kiedyś? Bo niestety przypraw uprawia się i produkuje coraz mniej. A
skąd w ogóle przyprawy na wyspie? Takie jak czosnek czy chili
przypłynęły wraz z Portugalczykami już w XVI w. Jednak
Zanzibar stał się potęgą w produkcji przypraw dopiero w XIX w., za
czasów sułtanatu. Prym wiodły goździki - każdy z właścicieli
chociażby kawałka ziemi otrzymał nakaz posadzenia kilku drzewek
(różne źródła podają różne informacje - że miały to być
co najmniej 3 drzewka goździkowe na kawałek ziemi lub 2 drzewka na
każdą rosnącą na danej ziemi palmę). W ten sposób, w
sprzyjających warunkach klimatycznych i z wykorzystaniem pracy
niewolników Zanzibar stał się potęgą w produkcji
goździków na skalę światową. Jednak po rewolucji w 1964 r. nowe władze narzuciły
monopol na handel goździkami, firma posiadająca ów monopol zaniżała
sztucznie ceny, przez co wielu zrezygnowało z nieopłacalnych upraw.
Obecnie Zanzibar znajduje się na 3 miejscu w światowej produkcji
goździków z niewielkim procentowo udziałem. Tak w skrócie wygląda
mocno smutna historia upadku dobrze prosperującego biznesu...
Aktualnie plantacje przypraw
na Zanzibarze (tzw. spice farm) to w większości miejsca wycieczek,
do których zwozi się grupowo turystów i robi krótkie oprowadzenie
z prezentacją co i w jaki sposób rośnie, z zerwaniem kilku
przypraw prosto z krzaka i spróbowaniem kilku z nich, w międzyczasie
jakiś małych chłopiec plecie koszyczki i wisiorki z traw i innych
zielsk, tak by na koniec spróbować sprzedać białemu turyście
lokalne produkty, oczywiście hand-made z zastosowaniem przypraw
zebranych na danej plantacji (i nie będę tu wspominać o
horrendalnych cenach takich hand-made produktów). Trzeba przyznać, że jest dość interesujące jak rosną poszczególne odmiany i przyprawy, o niektórych kwestiach pewnie nawet nie wiemy używając przypraw na co dzień, mocno przerażające jest jednak jak z takich plantacji robi się komercyjną atrakcję.
Jeśli chcecie nabyć dobre
jakościowo przyprawy w przystępnych cenach, osobiście polecam
zakupy na lokalnych targowiskach, w takich miejscach w jakich kupują
na co dzień Zanzibarczycy, tak żeby nie kupować przypraw
popakowanych już w małe woreczki specjalnie dla turystów. :)
WODOROSTY, CZYLI SŁYNNE ALGI
Kolejnym z bogactw Zanzibaru
są algi, czyli wodorosty – uprawiane w sprzyjających warunkach
i ciepłych wodach oceanu, używane w branży kosmetycznej i
farmaceutycznej. Niestety bardzo niskie ceny skupu alg i fakt, jak
ciężko w rzeczywistości je uprawiać powoduje, że są one
coraz rzadziej uprawiane na wyspie.
A jak faktycznie to wygląda? Algi uprawiane są przez kobiety – plantacje tworzone są przy odpływie oceanu, sadzonki alg wsadzane są w miejscach, gdzie tworzą się kałuże na dnie oceanu, a same algi przymocowywane do sznureczków rozciągniętych pomiędzy 2 kijkami tworzą plantacje. Podczas przypływu algi są zalewane przez wodę i te z najsłabszych są często zrywane ze sznurków, dlatego codziennie przed południem, w czasie odpływu kobiety uprawiają algi poprawiając sadzonki, zbierając dojrzałe i sadząc nowe. W momencie kiedy algi dojrzeją, czyli kiedy na sznurku uformują się duże pęczki, są zbierane i wywieszane na plaży na specjalnych stojakach do suszenia. Po kilku dniach takiego suszenia w słońcu na plaży algi dosuszane są jeszcze przed domami i dopierocałkowicie wysuszone są sprzedawane pośrednikom, którzy zarabiają na tym spore pieniądze. Jest to o tyle ciężka uprawa, że wymaga codziennego doglądania (a pamiętajmy, że kobiety które uprawiają algi często wychowują również gromadkę dzieci i tym samym mają mnóstwo codziennych domowych obowiązków), a za kilogram wysuszonych alg kobiety otrzymują około 1000 ZTS (czyli 0,5 USD). I teraz pomyślmy o cenach kremów, które mają w swoim składzie owe ali...
A jak faktycznie to wygląda? Algi uprawiane są przez kobiety – plantacje tworzone są przy odpływie oceanu, sadzonki alg wsadzane są w miejscach, gdzie tworzą się kałuże na dnie oceanu, a same algi przymocowywane do sznureczków rozciągniętych pomiędzy 2 kijkami tworzą plantacje. Podczas przypływu algi są zalewane przez wodę i te z najsłabszych są często zrywane ze sznurków, dlatego codziennie przed południem, w czasie odpływu kobiety uprawiają algi poprawiając sadzonki, zbierając dojrzałe i sadząc nowe. W momencie kiedy algi dojrzeją, czyli kiedy na sznurku uformują się duże pęczki, są zbierane i wywieszane na plaży na specjalnych stojakach do suszenia. Po kilku dniach takiego suszenia w słońcu na plaży algi dosuszane są jeszcze przed domami i dopierocałkowicie wysuszone są sprzedawane pośrednikom, którzy zarabiają na tym spore pieniądze. Jest to o tyle ciężka uprawa, że wymaga codziennego doglądania (a pamiętajmy, że kobiety które uprawiają algi często wychowują również gromadkę dzieci i tym samym mają mnóstwo codziennych domowych obowiązków), a za kilogram wysuszonych alg kobiety otrzymują około 1000 ZTS (czyli 0,5 USD). I teraz pomyślmy o cenach kremów, które mają w swoim składzie owe ali...
Gdzie można zobaczyć takie
cuda? Na wschodnim wybrzeżu wyspy, głównie w okolicach Paje i
Jambiani. Lokalsi nie lubią wschodniego wybrzeża właśnie ze
względu na odpływy, codziennie rano ocean cofa się o kilka
kilometrów, jeśli chcesz popływać musisz przespacerować spory
kawałek do wody, po czym później uważać, aby nie złapał Cię
przypływ, bo poziom wody rośnie bardzo gwałtownie... ale jest to
niesamowita okazja do pooglądania jak uprawiane są algi,
do porozmawiania z tymi kobietami, dopytania jak wygląda ich praca
itp. Więc osobiście polecam. :)
KONYAGI - THE SPIRIT OF THE NATION
Czyli na co uważać pijąc lokalne trunki.
:) Mówi się, że nie jest to ani wódka, ani gin i niejako jest to
napój nielegalny poza wsch. Afryką... czymże więc jest Konyagi?
Lokalni mówią, że to smakowy rum, w rzeczywistości jest to likier z
trzciny cukrowej i melasy o nieco
ziołowo-cytrusowym smaku, mocny na 35%, pijany ze wszystkim od
coli i sprite po wodę lub sam - ze względu na działanie i
właściwości mocno rozluźniające zalecana uwaga i ograniczenie
spożycia. ;)
Ciekawy jest sam opis od producenta – "it represents the essence of what Tanzanians want to carry forward as the Nation develops; something clear and strong from the past that will always be part of their future". Cenowo 10$ za 750ml, ale można kupić też w mniejszych butelkach lub małych, plastikowych woreczkach takich na "jeden razy". :)
Ciekawy jest sam opis od producenta – "it represents the essence of what Tanzanians want to carry forward as the Nation develops; something clear and strong from the past that will always be part of their future". Cenowo 10$ za 750ml, ale można kupić też w mniejszych butelkach lub małych, plastikowych woreczkach takich na "jeden razy". :)
A na co dzień miejscowi
piją raczej piwo - lekkie, schłodzone, jest idealne na upały! Ja osobiście
zostałam fanką Ndovu, ale najbardziej znane są
Kilimanjaro i Safari – warto spróbować. W lokalnym barze to koszt
ok. 1$, na zanzibarskiej plaży ok 3-4$. Z samym piwem Kilimanjaro jest nawet miejscowa anegdotka - "Who doesn't climb Kilimanjaro drink it!" (Ci którzy nie zdobywają Kilimanjaro, piją je). :)
W miasteczkach i na wsiach
jest sporo barów – zazwyczaj alkohol sprzedawany jest z
zakratowanego baru, co dla nas wygląda mocno abstrakcyjnie. Można pograć w bilard, jest też muzyka lub TV
z najnowszymi informacjami – choć nie zawsze oznakowane, warto
znaleźć takie miejsca na integrację z lokalną ludnością. :)
UGALI CZY MOŻE CHIPSI MAYAI? A MOŻE ZANZIBARI PIZZA?
Czyli co jedzą lokalsi. :) No
właśnie, co jedzą? Jako, że nie jestem specjalistą w dziedzinie
kuchni i jedzenia, ale chętnie próbuję miejscowych dziwnych
przysmaków, wspomnę też co warto spróbować. :) Oczywiście o owocach morza
i rybach nie będę się tutaj rozpisywać, wyciągnięte prosto z
morza czasem nie mogą być już bardziej świeże i kropka! :)
A z ciekawostek:
- chiapati
i mandaazi możecie spotkać praktycznie na każdym kroku, jedzone zazwyczaj z rana; pierwsze
to miękkie pszenne, nieco słonawe placki, drugie to rodzaj ciastek,
pączków o trójkątnym kształcie. Do tego na śniadanie możecie
zjeść też bhajie, czyli kulki z zielonej soczewicy lub kachori,
czyli głęboko smażone kulki ziemniaczane, oba wynalazki często jedzone po
zawinięciu w chiapati. Często spotykane w przydrożnych budkach są
również samosy - trójkątne, hinduskie pierożki z warzywnym, mocno
pikantnym nadzieniem. :)
- ugali, czyli najkrócej
tłumacząc papka kukurydziana, kleista, nijaka masa, która totalnie
nie ma smaku, formowana w wielką kulę, z której każdy odrywa
sobie kawałek i formuje dłońmi kolejną kulę lub coś w kształcie
placuszka, które następnie moczy lub nakłada do nich wszystko inne
co ma wokół siebie do zjedzenia. :)
- chipsi mayai, czyli
"potrawa", którą można zjeść w bardziej lokalnych miejscach,
najczęściej przydrożnych budkach; jest to po prostu omlet z
zapieczonymi w środku frytkami. :) Do tego Tanzańczycy jedzą
zazwyczaj jakieś grillowane mięso i mnóstwo sosu chili.
- mishikaki, czyli małe
szaszłyki, które mogą być pieczone zarówno z wołowiny, jak i kurczaka; jest to typowa przekąska, często
jedzona po prostu pomiędzy posiłkami lub do piwa.
- zanzibar pizza, czyli przedziwny
twór, który nawet nie wiadomo w jaki sposób przywędrował na Zanzibar i czy z założenia miał przypominać
pizzę. :)
W zależności od tego z
czym zamawiacie są to dwa placki cienkiego ciasta, na które
nakładane są posiekane cienko papryczki chili i cebula, na to
ewentualnie kawałki mięsa, serek i jajko, rogi ciasta są zawijane,
tak żeby środek nie uciekł i całość zapiekana jest z obu stron.
:) Wygląda mniej apetycznie niż brzmi, ale do przejedzenia... dla
turystów są też w wersji na słodko czyli z czekoladą i bananem,
a możecie spróbować tego w Stone Town - co wieczór w Ogrodach
Forodhani organizowane jest coś w rodzaju food marketu, rozkładają
się stoiska z lokalnym jedzeniem i napojami oraz świeżymi owocami. Polecam! :)
- a na deser do picia dafu
czyli sok z młodych, zielonych jeszcze kokosów o nieco cierpkim
smaku (w tej wersji sam miąższ ma jeszcze galaretowatą, nieco
miękką konsystencję i nie przypomina w smaku aż tak bardzo
kokosa).
Odnośnie samego jedzenia miejscowi zazwyczaj jedzą dłońmi, bez korzystania ze sztućców, nawet jeśli jest to ryż z jakimś sosem. Próbowałam wielokrotnie, kończąc zawsze upaćkana po łokcie i brodę. :)
Odnośnie samego jedzenia miejscowi zazwyczaj jedzą dłońmi, bez korzystania ze sztućców, nawet jeśli jest to ryż z jakimś sosem. Próbowałam wielokrotnie, kończąc zawsze upaćkana po łokcie i brodę. :)
A jeśli mogę polecić
jakieś miejsce godne popróbowania lokalnego jedzenia na Zanzibarze to restauracja/bar
Lukmaan w Stone Town. Coś na wzór naszych barów mlecznych,
jedzenie lokalne, gotują na bieżąco, podchodzisz z tacą i
pokazujesz palcem co chcesz zjeść, na końcu płacisz. :) Do tego
przepyszne świeże soki. Restauracja zawsze pełna, pół na pół
miejscowi i turyści, pełen obiad w porcji nie do przejedzenia z
sokiem lub napojem to koszt ok 5-6000 TZS.
Chakula chema (czyt. czakula czema) - czyli smacznego!
GRA BAO
Jest to lokalna gra
pochodząca z Afryki, gdzie jest ponoć 200 różnych jej odmian –
podczas pobytu na wyspie możesz zobaczyć jak lokalsi grają w nią
zarówno w prywatnych domach, na ulicach Stone Twon czy na wsiach
przed domami i barami. Ja z ciekawości zapytałam kogoś "co
to?", metodą prób i błędów oraz podglądania jak grają inni
nauczyłam się zasad, a później grałam przy każdej możliwej
okazji... bo gra niesamowicie wciąga – nie będę tu opisywać jej
zasad, nie mając przed oczami "planszy" może się to
wydać nieco abstrakcyjne. :) Miłym zaskoczeniem było, kiedy trafiłam przypadkiem na imprezę w jednym z przyplażowych resortów na Zanzibarze, gdzie w drewnianych stołach barowych wydrążone były właśnie plansze do bao. :) Polecam więc zainteresować się w co
grają miejscowi, dołączyć i pograć razem z nimi, a na pamiątkę grę można
kupić w praktycznie każdym sklepiku z suwenirami (dla ciekawskich
opis gry, zasady itp. można znaleźć w sieci). :)
BLUE SAFARI
Safari, no ok, ale na
Zanzibarze? I dlaczego blue? O safari w Tanzanii słyszał pewnie każdy, warto, ale o tym w osobnym wpisie. :) A czymże jest takie Blue safari? To
nic innego jak całodzienna wycieczka, rejs statkiem po okolicznych
"ciekawych" miejscach wokół Zanzibaru, oczywiście
związanych z wodą, pływaniem i snorkowaniem (stąd "blue" w nazwie). Pływa się wokół miejsc takich jak laguny i
zatoczki, gdzie można snorkować z chmarami przekolorowych rybek, do
tego krótka przerwa na relax na jednym z licznych sand banków,
obiad obejmujący owoce morza oraz świeże owoce i napoje serwowane
podczas rejsu statkiem – i tu się pewnie upraszam o hejt, więc
uprzedzę, jest to wyłącznie moja osobista opinia, subiektywne
odczucie, więc miejcie to na uwadze. :) Taki rejs to dla niektórych
niesamowita atrakcja, dla mnie brzmiała mocno wątpliwie i pewnie
gdyby nie okazja gościnnego udziału w takiej wycieczce bez
ponoszenia całości kosztów, nie zdecydowałabym się na nią... a
po spróbowaniu na własnej skórze powiem tak - jeśli faktycznie
nie macie co zrobić z nadmiarem wolnego czasu, to może i warto, dla
mnie to trochę taka "zapchajdziura" – atrakcja na siłę,
żeby naciągająca turystów na kasę, a tania nie jest, bo w
zależności od biura, które Wam to organizuje jest to koszt 50-90 USD
za osobę. :)
No a dlaczego mam takie zdanie o atrakcji uwielbianej przez tysiące turystów? Z prostego powodu - żeby posnorkować gdzieś wokół wyspy albo popłynąć na sand bank wystarczy wynająć jedną z wielu łódek czekających na turystów w porcie w Stone Twon lub w innych zatoczkach za max. 10 USD/os., a homara możecie równie dobrze spałaszować w którejś z mnóstwa restauracji w nieco przyjemniejszych warunkach... no ale powtórzę się: co kto lubi, spotkałam mnóstwo osób zachwyconych takimi blue safari, więc może warto sprawdzić samemu i wyrobić sobie własną opinię?
No a dlaczego mam takie zdanie o atrakcji uwielbianej przez tysiące turystów? Z prostego powodu - żeby posnorkować gdzieś wokół wyspy albo popłynąć na sand bank wystarczy wynająć jedną z wielu łódek czekających na turystów w porcie w Stone Twon lub w innych zatoczkach za max. 10 USD/os., a homara możecie równie dobrze spałaszować w którejś z mnóstwa restauracji w nieco przyjemniejszych warunkach... no ale powtórzę się: co kto lubi, spotkałam mnóstwo osób zachwyconych takimi blue safari, więc może warto sprawdzić samemu i wyrobić sobie własną opinię?
& last but not least
– TARGOWANIE SIĘ
I to ma ścisły związek z kosztami pobytu na Zanzibarze lub w Tanzanii – bez różnicy czy chodzi o
przejazd dala-dala, o zakupy na lokalnym targowisku czy wybór
którejś ze zorganizowanych wycieczek, warto i raczej trzeba uważać
na ceny i się targować, bo jesteś jednym z wielu "białych", a tym
samym przecież bogatych turystów... no chyba, że macie nadmiar $ w
portfelu :) W przeciwnym razie wyjazd może okazać się nieco
kosztowniejszy niż zakładaliście...
A tymczasem przekonajcie się sami - Karibu Tanzania! Karibu Zanzibar! :)
To naprawdę piękny kierunek. Sporo na ten temat czytałam, między innymi tutaj https://tanzaniaadvisor.com/safari-tanzania-kenia/ i zamierzam w przyszłym roku tam lecieć.
OdpowiedzUsuń